Marek Kmieć

 

Książka Richarda Dawkinsa Bóg urojony zyskała dużą popularność. Wielu z utęsknieniem wyglądało czegoś właśnie takiego. Wreszcie ktoś miał odwagę jak i autorytet, by rozprawić się z religią tak jak należy. Teraz wierzący nie mają już, gdzie uciekać. Nie mają, gdzie się skryć przed zupełną kompromitacją. Dotychczas mogli się chronić chociażby w twierdzeniach, że wiara jest po prostu subiektywną preferencją, psychologiczną pomocą w radzeniu sobie z problemami czy też estetycznym dodatkiem do życia. Ale Dawkins wytrwale udaje się na podbój nawet w te już i tak zubożałe rejony, wykazując, że religia zawsze jest szkodliwa, a przynajmniej niepotrzebna (s. 413). I tak ateista jest w stanie poradzić sobie w życiu bez Boga. Jest w stanie dostrzegać piękno i cieszyć się nim.


Zatem „zbawienie” wreszcie nadeszło. W innych książkach Dawkins ograniczał się jedynie do kwestii biologicznej ewolucji, natomiast w Bogu urojonym postanowił bardziej kompleksowo rozprawić się z Bogiem. Książka na kilku tylko stronach (spośród ponad 500) krytycznie omawia islam tudzież inne religie. Nie ma wątpliwości przeciwko komu wymierzone jest główne ostrze krytyki. Chodzi o Boga Biblii i wiarę chrześcijańską pod każdą postacią (s. 46).


Richard Dawkins jest jednym z bardziej znanych naukowców. Magazyn Discover nazywa go „rottweilerem Darwina” (s. 2). Na jego popularność składa się przystępny, popularnonaukowy styl. Co więcej, Dawkins pisze jak dobry kaznodzieja. Książka jest napisana emocjonalnym, pełnym zaangażowania językiem. Obfituje w wiele barwnych i przemawiających do wyobraźni ilustracji, cytaty oraz interesujące historie. Wszystko to porywa, zwłaszcza czytelnika-ateistę, którego pewnie też zachwyca odważny i niewybredny język pod adresem Boga. Dawkins nie ukrywa swojej misji związanej z książką. Chodzi o uwolnienie ludzi, chodzi o dostarczenie amunicji wątpiącym, chodzi o pokrzepienie tych, którzy może jeszcze wzdrygają się przed zadeklarowaniem swojego ateizmu. Stwierdza, co następuje: „Założony przeze mnie cel tej książki zostanie osiągnięty, jeśli każdy religijny czytelnik, przeczytawszy ją pilnie od deski do deski, stanie się ateistą” (s. 17).


Ze względu na powyższe, książka Dawkinsa ma szansę (o ile to już nie nastąpiło) stać się czymś w rodzaju „Biblii dla ateistów”. Wreszcie mogą przestać czuć się gorszymi, wreszcie mogą pozbyć się kompleksów. Wreszcie mogą odważnie ruszyć i odebrać chrześcijaństwu resztki dóbr i uznać je za swoje własne (jak np. moralność i piękno). Niestety przytłaczająca większość wierzących już padła ich łupem, przyznając rację ateistom, że wiara jest irracjonalna, niesprawdzalna, subiektywna i psychologiczna jedynie. Teraz jeszcze będą musieli się z nimi zgodzić, że religijna iluzja jest szkodliwa, a w najlepszym przypadku niepotrzebna: „Bóg (…) jest urojeniem, a jak pokażę w kolejnych rozdziałach, urojeniem niebezpiecznym” (s. 59).


Ale czy rzeczywiście „Biblia Dawkinsa” tak skutecznie osiąga wszystkie te cele? Nie ulega wątpliwości, iż stanowi ona wielkie „pocieszenie” dla „niewierzących w ogóle”. Czy jednak stanowi ona skuteczny lek na wszelką religię? Czy rzeczywiście argumentacja Dawkinsa jest tak obalająca dla chrześcijańskiego światopoglądu? Zobaczmy.

Nie lubię Boga
W całej książce niewiele można znaleźć rzeczy, które nawet przypominają solidną, ostrą argumentację przeciwko istnieniu Boga. Najczęściej mamy do czynienia z argumentacją ad hominem. Dawkins na wiele różnych sposobów stwierdza, iż ludzie religijni w przeszłości popełniali i wciąż popełniają złe rzeczy i dlatego to, w co wierzą, jest bzdurą. Co więcej, w zasadzie cała książka to autobiograficzne świadectwo Dawkinsa, iż na pewno, bez cienia wątpliwości nie lubi Boga – w każdej formie i postaci. Niektórzy pewnie podziwiają śmiałość i dosadność epitetów, jakie autor kieruje pod adresem Boga. Kultura Zachodu zachowała jeszcze na tyle przyzwoitości, iż nazywanie Boga np. „psychopatycznym zbrodniarzem ze Starego Testamentu” (s. 67) nie jest w dobrym guście. (W książce znajdziemy o wiele gorsze epitety.) Tylko, że wyzwiska i szyderstwa nie mają wiele wspólnego z argumentowaniem jako takim, a raczej przynależą do bardziej prymitywnego sposobu wyrażania się. Niemniej, jak już wspomniałem, Dawkins jasno komunikuje przynajmniej jedną prawdę: „Nie znoszę Boga”. I nikt nie wątpi, że tak jest. Czy znajdziemy jednak coś więcej oprócz emocji rozsierdzonego ateisty?


Drugi rozdział również zaczyna się od całej serii dosadnych wyzwisk pod adresem Boga Biblii (s. 57-58). Zarówno Bóg Starego Testamentu, jak i Jezus zostają przez Dawkinsa wyszydzeni. Następnie stwierdza: „Celem mojego ataku nie jest żaden konkretny Bóg czy bogowie. Atakuję Boga, bogów, wszystko i cokolwiek nadnaturalnego, gdziekolwiek i kiedykolwiek zostało (lub jeszcze zostanie) wynalezione” (s. 65). Nie sposób wymienić wszystkich barwnych ilustracji, przy pomocy których autor wyraża swoją niechęć do Boga. A bo to jacyś narkomani zbliżają się do Boga przez narkotyki, a bo to Jan Paweł II zrobił tyle niemądrych rzeczy, a bo to chrześcijanie zajmowali się takimi bzdurami jak definiowanie Trójcy i jeszcze na dodatek toczyli o to wojny! Dawkinsowi nawet nie przemknie przez głowę, że właśnie istota Trójjedynego Boga jest podstawą całego naszego poznania, każdej kategorii, klasy i każdego szczegółu. Ale to najwidoczniej zbyt wygórowane oczekiwanie względem książki, która zatrzymała się na poziomie niedorzecznych szyderstw – choć też, nie zapominajmy, zaimponowała wielu.


Dawkins udaje się „w pościg” za wszelkim bóstwem. Zgodzilibyśmy się z nim, że nie ma podstaw, by wierzyć w innego boga jak tylko w Tego, który objawił się w Piśmie Świętym. Ale według Dawkinsa nie ma przecież sposobu, aby odróżnić prawdę od fałszu w religii. „Wszak sednem religii jest niezależność od racjonalnego osądu” (s. 50). Każda religia to jedynie subiektywna preferencja. Nic więcej. Ale wrzucenie do jednego worka wszystkich religii stanowi kolejne „pocieszenie” dla ateistów czytających książkę. To bardzo dobra metoda w zniechęcaniu do wszelkiego wyznania. Autor zdaje sobie z tego sprawę i propaguje religioznawstwo wśród dzieci (s. 454). Jeśli tylko ustawimy wszystkie religie na tym samym poziomie i nie będziemy upatrywać niczego szczególnego w chrześcijaństwie, to w zasadzie mamy religię z głowy. Dawkins ma tu rację.


Najbardziej emocjonalny atak na wierzących można jednak znaleźć w rozdziale poświęconym edukacji religijnej dzieci. Właśnie w uczeniu dzieci wiary Dawkins upatruje największe zagrożenie i największe zło. Snuje barwne porównania, z których część skupia się na molestowaniu seksualnym. Sam nawet przyznaje, że był molestowany przez nauczyciela jako dziecko (s. 423). A wszystko po to, by stwierdzić w podsumowaniu, iż edukacja religijna jest o wiele większym złem niż molestowanie seksualne (s. 425).

„Otwartość” Dawkinsa
Już na wstępie należy zwrócić uwagę, iż Bóg urojony jest przykładem całkiem niezłej literatury propagandowej. Pełno w niej „paleontologicznej propagandy sukcesu” (np. s. 179, 223), zupełnie nie popartej dowodami naukowymi. Podczas gdy Dawkins nawet nie wspomni słowem o poważnych problemach z doborem naturalnym czy z gradualizmem w ewolucji (np. opracowania Davida Raupa, Nilesa Eldredga, Colina Pattersona, J.C. Williamsa i wielu innych – ludzi tego pokroju nie sposób ignorować!). Ale Dawkins nie udaje się w te kłopotliwe dla niego rejony, robiąc dobrą minę do złej gry.


Na początek autor „oczyszcza grunt”, wskazując na różnicę pomiędzy człowiekiem religijnym a człowiekiem nauki. Oczywiście ten pierwszy ślepo wierzy w iluzję Boga i absolutnie nic nie jest w stanie zmienić jego poglądu (s. 413, 50). Podczas gdy człowiek nauki jest obiektywny, otwarty, zawsze gotów podążać za dowodami naukowymi, gdziekolwiek by nie poprowadziły (s. 27-28, 381). Trudno uwierzyć w aż taką naiwność Dawkinsa. Jako doświadczony naukowiec niechybnie jest świadom uprzedzeń, które wnoszą ze sobą naukowcy. Ale tego tematu Dawkins też nie ma ochoty zgłębiać. Zauważył to również Alister McGrath, iż „Richard Dawkins w Bogu urojonym właściwie nie odnosi się wcale do historii i filozofii nauki” (Newsweek Polska z 27.12.2007). Gdyby to uczynił, nie mógłby pominąć np. Thomasa S. Kuhna, który już dawno temu powiedział, że nie ma czegoś takiego jak „obiektywizm” w nauce, ale że każde dochodzenie naukowe niewolniczo opiera się o paradygmat w ramach którego się dokonuje. Ten właśnie paradygmat dyktuje naukowcowi, jakie fakty w ogóle należy wziąć pod uwagę, co może, a co nie może być dowodem na poparcie danej teorii (Thomas S. Kuhn, Struktura rewolucji naukowych). Obiektywizm i neutralność naukowa to mit.


Można by również zadać Dawkinsowi pytanie, aby zdemaskować jego udawaną „otwartość”. Otóż, co według niego (a nie osoby wierzącej) stanowiłoby potencjalny dowód na to, że np. teoria ewolucji jest nieprawdziwa lub że Bóg istnieje? Dawkins z całą swoją rzekomą „otwartością” nie jest w stanie takiego dowodu wymyślić. Dlatego, że bez względu na to, co by się nie stało, Dawkins niechybnie by „znaturalizował” każdy taki potencjalny dowód. Dawkins opisuje nawet cud, w którym figurka Przenajświętszej Panienki miałaby pomachać ręką. Mówi, że choć mało prawdopodobne, jednak jest możliwe, by chaotycznie poruszające się atomy (które tworzą rękę posągu) nagle, wszystkie poruszyły się razem tak, żeby to było machnięcie (s. 501). Tak więc, Dawkins z góry wyklucza możliwość nadprzyrodzonych wyjaśnień jako nienaukowych. Co więcej, to wykluczenie bynajmniej nie opiera się na żadnym naukowym dowodzie, ale obrazuje jedynie jego ślepe uprzedzenie. Autor sugeruje nawet, że znalezienie skamieliny królika w prekambrze sprawiłoby, że porzuciłby wiarę w ewolucję (s. 28). Jak widać musiał o tym zapomnieć przed końcem książki (patrz powyżej). Dawkins żyje w swoich własnych urojeniach – skamielina królika w prekambrze nie załatwi sprawy, gdyż gdyby takową znalazł to „naturalnie” nie mógłby to być prekambr albo nie mógłby to być królik.


Tak więc naiwnym czy wręcz nieuczciwym jest stwierdzenie, że „fundamentalista wie, bo wierzy, i wie, że nic nie zmieni jego zdania” (s. 28). Nie ulega wątpliwości, iż kreacjoniści mają swoje „uprzedzenia” (tzn. nie rezygnują łatwo ze swoich przekonań). Ale i ewolucjoniści są równie „oddani” swoim teoriom. Dopiero porównanie argumentacji i dowodów może przybliżyć nas do roztrzygnięcia sporu.


Jako znak tego oddania niech posłuży kwestia „brakującego ogniwa”. Paleontolodzy z wielkim poświęceniem próbowali odnaleźć skamieliny form przejściowych, których według Darwina powinno być niezliczone mnóstwo. Problem w tym, że ich nie ma. Pomimo ogromnych pieniędzy, ogromnych wysiłków i ogromnej wiary ewolucjoniści nie byli w stanie ich odnaleźć. Prawdę mówiąc, w czasach Darwina „posiadali” o wiele więcej rzekomych form przejściowych. Kustosz Field Musemu of Natural History w Chicago, David Raup, stwierdza, co następuje: „No dobrze, jesteśmy już około 120 lat po Darwinie i wiedza o skamieniałościach bardzo się rozszerzyła (…) Zasługuje na ironię, że mamy obecnie jeszcze mniej przykładów przejść ewolucyjnych, niż mieliśmy w czasach Darwina. Mam na myśli to, że niektóre z klasycznych przypadków zmiany darwinowskiej w doniesieniach kopalnych, jak ewolucja konia w Ameryce Północnej, musiały być zarzucone lub zmodyfikowane w świetle bardziej szczegółowych informacji” (Bulletin of the Field Museum of Natural History, 50, Styczeń 1979). Jak widać wraz z rozwojem nauki okazało się, iż sami paleontolodzy musieli przyznać, że zdecydowana większość kandydatów na „formę przejściową” to zwykłe pobożne życzenie. National Geografic Polska, który trudno posądzać o sprzyjanie kreacjonistom, stwierdza (i to z przesadnym optymizmem!): „Zapis kopalny przypomina pouczający, ale rwany film o ewolucji, w którym 999 z każdego tysiąca klatek zaginęło w montażowni” (Listopad 2004). Tyle, że to nie film, to nawet nie jest sesja zdjęciowa.


Niemniej ewolucjoniści nie zniechęcili się. Niektórzy wbrew dowodom trzymają się ortodoksyjnej wiary w ewolucję (Dawkins), inni natomiast poszli za Stephenem Jay Gouldem z Harwardu, który ogłosił, że ewolucja (skoro nie ma form przejściowych) miała inny przebieg. Nie stopniowe, ale nagłe zmiany (a raczej przemiany) miały miejsce. Ale czy są jakieś dowody na poparcie tej wersji ewolucjonizmu? Oczywiście dowodów brak! Otóż brak form przejściowych (dowodów) jest dowodem (jedynym), że ewolucja dokonywała się przy pomocy szybkich skoków, w wyniku których powstawały „obiecujące potwory” (proszę się nie śmiać – wyrażenie „fachowe” z ang. „hopeful monster”). I taka okazała się „otwartość” ewolucjonistów, by udać się za dowodami.

Główna linia argumentacji
Każdy krytyczny czytelnik książki Dawkinsa wyczekuje jednak pozytywnego argumentu autora. Co przedstawi na poparcie swojej tezy, że Boga nie ma? W jaki sposób odpowie na bardzo kłopotliwe pytania, jakimi są: powstanie życia, nieredukowalna złożoność organów, świadomość, moralność, dramatyczny brak form przejściowych itp. Na czym oprze moc swojej argumentacji? Co ma przynaglić wierzącego do porzucenia wiary w Boga?


Dawkins podejmuje to wyzwanie w rozdziale 4. Jak sam przyznaje: „W tym rozdziale zawarłem najważniejsze dla mojej książki argumenty” (s. 222). Rozdział rozpoczyna od rozprawienia się z ilustracją noblisty Hoyla. Hoyle stwierdził, iż prawdopodobieństwo spontanicznego powstania życia równa się temu, że tornado przechodzące przez śmietnik jest w stanie utworzyć Boeing 747 z materiałów tam się znajdującycych. Dawkins, który sam stosuje chwytliwe ilustracje, nie może znieść kogoś równie dobrego w tym fachu. Jedyna odpowiedź na tę metaforę, jaką Dawkins jest w stanie zaoferować, to: Jeśli Bóg zaprojektował Boeinga 747, to kto zaprojektował Boga? (s. 163, 217). Tylko, co się stało z obietnicą Dawkinsa, iż udaje się w pościg za bogami ponadnaturalnymi? (s. 46). Dawkins jakoś nie dostrzega sprzeczności, w jaką sam się wpakował. Odpowiadając na ilustrację Hoyla, dziwnie zapomina, że miał się udać za Bogiem ponadnaturalnym, ale zamiast tego stwierdza, że musi on być częścią tego świata (tj. „największy projektant”).


Ale wkrótce Dawkins zapoznaje nas ze swoją argumentacją. Oto, w jaki sposób zamierza zadać śmiertelny cios wszelkiej religii. Otóż, kompleksowym rozwiązaniem jest dobór naturalny. „Zrozumienie (pełne zrozumienie!) darwinizmu uczy nas, że alternatywa nie brzmi: »przypadek albo projekt«; jest jeszcze trzecia opcja: stopniowo i powoli narastająca złożoność” (s. 163). I następnie, jako wierny wyznawca Darwina, dodaje: „Złudzenie projektu to pułapka, w którą wcześniej wpadło wielu. Darwin wskazał nam wyjście. Obyśmy wszyscy potrafili z niego skorzystać” (s. 164). To jest dopiero wiara! Wbrew dowodom, wbrew wielu (Stephen Jay Gould i inni) będę trwał przy Darwinie! On jest moją wolnością! Ale to nie jest jeszcze najwyższy objaw religijnej wiary Dawkinsa. Zanim przejdziemy do drugiego „filaru jego wiary”, zobaczmy, co więcej mówi o pierwszym – doborze naturalnym. I tak np. oko orła „w istocie jest produktem końcowym długiej sekwencji całkowicie naturalnych (choć wcale nielosowych) zdarzeń” (s. 166). „Standardowy kreacjonista (…) popełnia w tym momencie podstawowy błąd: takie statystycznie nieprawdopodobne zdarzenie (organ, roślinę, zwierzę) traktuje jako zdarzenie pojedyńcze. Kreacjoniści nie rozumieją po prostu potęgi akumulacji, powolnego gromadzenia zmian” (s. 174). Po raz kolejny Dawkins nie wspomni nawet, że problem z nieredukowalnymi organami czy np. nieredukowalnymi procesami chemicznymi w komórce polega na tym, iż nikt jeszcze nie był w stanie wymyślić nawet teoretycznego modelu, w jaki taki organ mógłby stopniowo wyewoluować. (Nie mówiąc o tym, że mamy prawo domagać się empirycznego dowodu!)


Następnie Dawkins maluje przed nami kolejną ze swych bardzo chwytliwych na pierwszy rzut oka ilustracji. Otóż, kreacjonistę można przyrównać do człowieka, który bezradnie staje przed pionowym urwiskiem stwierdzając, iż niemożliwym jest dostanie się na „szczyt nieprawdopodobieństwa” (o ile Bóg się nie zaangażuje). Podczas gdy, wyjaśnia Dawkins, ewolucja obchodzi górę i łagodnym stokiem wspina się na szczyt (s. 175). Uważny czytelnik od razu zauważy na czym polega „wybieg” autora. Jedynym sposobem, jakim Dawkins jest w stanie „zwalczać” Projektanta, jest przez nadanie osobowych cech Projektanta doborowi naturalnemu. Ale personifikacja praw natury nie jest niczym nowym w twórczości Dawkinsa. Już kilka lat temu „oślepił zegarmistrza” (Ślepy zegarmistrz, 1997). Myślał, że w ten sposób uprawdopodobni niemożliwe. „Dobór naturalny to ślepy zegarmistrz – ślepy, bo nie patrzy w przód, nie planuje konsekwencji, nie ma celu. A mimo to żywe efekty działania doboru naturalnego sprawiają wrażenie przemyślanego projektu, jak gdyby zaplanował je prawdziwy zegarmistrz” (Ślepy zegarmistrz, s. 47). Jednak po to, aby ilustracja naprawdę wyrażała coś prawdziwego o doborze naturalnym, należałoby dodatkowo usunąć zegarmistrzowi kilka witalnych organów, a nie jedynie oślepić. Tylko jak taki ślepy (a w rzeczywistości: martwy) zegarmistrz byłby w stanie znaleźć drogę na szczyt nieprawdopodobieństwa?! Dawkins nie ma wyjścia. Może nie lubić Projektanta objawionego w Biblii, ale jest zmuszony zaoferować w zamian swojego własnego.


Inny osobowy opis doboru naturalnego: „Nieustannie i bez chwili wytchnienia dobór naturalny, jak pisał Darwin »co dzień, co godzinę na całym świecie zwraca uwagę na wszelką, choćby najdrobniejszą zmianę, odrzuca to, co złe, zachowuje i gromadzi wszystko, co dobre. Spokojnie i niepostrzeżenie pracuje on wszędzie i zawsze, kiedy tylko nadarza się sposobność, nad udoskonaleniem każdej istoty organicznej«” (s. 226). W końcu dyskusję nad doborem naturalnym podsumowuje w stylu najlepszego propagandzisty sukcesu: „Jeśli by można było wykazać, że istnieje jakikolwiek narząd złożony, który nie mógłby być stworzony na drodze licznych, następujących po sobie drobnych przekształceń – teoria moja musiałaby absolutnie upaść. Wszelako takiego przykładu nie znalazłem”. Po czym, dodaje już Dawkins: „Nie znalazł go Karol Darwin, ani nikt, kto próbował później, mimo, wierzcie mi, iście desperackich wysiłków” (s. 179). Coś podobnego stwierdza również w podsumowaniu 4. rozdziału: „Darwin i jego następcy zdołali pokazać, w jaki sposób żyjące organizmy (z ich spektakularnym nieprawdopodobieństwem i pozorami zaprojektowania) mogły w procesie stopniowych i powolnych zmian wyewoluować od prostszych przodków. Dziś możemy już zupełnie bezpiecznie stwierdzić, że złudzenie projektu żywych istot jest niczym więcej niż złudzeniem właśnie” (s. 223). Optymizm zupełnie nie poparty faktami. (Czyżby nie słyszał o Grasse, a co z Gouldem, a co z brakującym ogniwem, którego wciąż brakuje? itp.) Trudno sobie wyobrazić tak wielką ignorancję Dawkinsa. Z powodzeniem można by mu zarzucić nieuczciwość w przedstawianiu faktów chyba, że Darwin dla niego nie jest jedynie teorią naukową, lecz wiarą, która w przeciwieństwie do chrześcijaństwa, nie wymaga żadnego uzasadnienia. I tak jest istotnie – na co wskazuje jego drugi filar wiary.


A teraz zapnijmy pasy. Trudno uwierzyć, że ktoś tak powszechnie szanowany jako naukowiec może uciekać się do takiego „wsparcia”. Nie powinno to jednak dziwić, gdyż „dziwne” schronienia są dość nagminne w tej materii (np. nieżyjący już Antonii Hoffman dr hab. PAN, studiował na najlepszych uczelaniach świata, w książce pt. Wokół ewolucji postuluje, iż bardziej prawdopodobnym wydaje się, że to kosmici sprowadzili życie na Ziemię (s. 206)).


Przejdźmy więc do drugiego dowodu Dawkinsa, który podobnie jak dobór naturalny, wyklucza Boga jako wyjaśnienie. Jest nim zasada antropiczna. Głosi ona co następuje: „Żyjemy na Ziemi. To oznacza, że Ziemia musi być planetą, na której mogło powstać i utrzymać się życie. Tak musi być, niezależnie od tego, jak niezwykłym czy nawet unikalnym zjawiskiem są takie planety” (s. 193). Oraz: „Zasada antropiczna, podobnie jak dobór naturalny, to alternatywa dla hipotezy projektu; jest to racjonalne i pozbawione jakichkolwiek odniesień do ID [intelligent design] wyjaśnienie tego, że znajdujemy się w warunkach tak sprzyjających naszemu istnieniu” (s. 195). Również: „Niezależnie od stopnia nieprawdopodobieństwa narodzin życia – zdarzenie takie musiało na Ziemi nastąpić, dowodzi tego bowiem nasza tu obecność [podkreślenie moje]” (s. 196). I wreszcie: „Zasada antropiczna upoważnia nas do przyjęcia, że mamy znacznie więcej szczęścia, niż intuicyjnie zgodzilibyśmy się zaakceptować” (s. 224, także s. 491).


Aż trudno uwierzyć, że ktoś nie wstydzi się takiej argumentacji. Poza oczywistym truizmem, który nic nie wnosi do istoty sporu, a jest jedynie powtórzeniem tego samego dwa razy – zasada antropiczna demaskuje uprzedzenia Dawkinsa i jego ślepo-religijne oddanie swojej teorii. Jego argumentajca wygląda następująco: dobór naturalny jest mechanizmem, dzięki któremu wszystko powstało (życie, gatunki, świadomość, moralność itd), ale nawet jeśli byśmy mieli problemy z wytłumaczeniem, jak dobór naturalny tego dokonał, to i tak wiemy, że to jest prawdą, bo działa zasada antropiczna (życie, świadomość, gatunki itp. istnieją przecież!).


Czyli zasada antropiczna głosi, że dowodem na to, że np. życie powstało w naturalny sposób na Ziemi, jest obecność życia na Ziemi (!). Dawkins nie obawia się nawet przyznać, że życie na Ziemi jest czymś wyjątkowym, a nawet unikalnym, ale przecież musiało powstać, bo jest (!) (np. s. 491). Jego argumentacja wydaje się wręcz sugerować, że kreacjoniści nie wierzą w życie na Ziemi. A przecież sedno sporu dotyczy nie tego, czy życie istnieje, ale skąd się ono wzięło.


I to by było na tyle, jeśli chodzi o pozytywną argumentację Dawkinsa. Nic ponad to nie znajdziemy w książce. Te dwie zasady jego zdaniem tłumaczą wszystko (dobór naturalny i zasada antropiczna). Aż dziw bierze, że tak wielu intelektualistów podziwia tę argumentację!


Autor zajmuje się jeszcze kilkoma kwestiami, ale nigdzie nie wznosi się ponad zasadę antropiczną. Np. rozdział dotyczący genezy moralności rozpoczyna od wielu obszernych cytatów z listów napisanych przez chrześcijan: „Z jakąż przyjemnością wziąłbym do ręki ostry nóż, wsadził w twoje bebechy i z radością patrzył, jak wypływają z ciebie wnętrzności. Próbujesz wywołać świętą wojnę i będziesz ją miał! Pewnego dnia ja – i inni, którzy myślą tak jak ja – doczekamy się spełnienia naszych marzeń, które właśnie poznałeś” (s. 288). Konkluzja jest oczywista. Z czym do ludzi! I ktoś taki (tj. chrześcijanin) ma się wypowiadać jako ekspert w sprawie moralności?! W innym miejscu stwierdza interesującą rzecz: „A czy ktoś wyruszył do boju w imię braku wiary?” (s. 376). Cały czas dzieląc się swoimi odczuciami z czytelnikiem: „Stwierdziłem właśnie, że idea odkupienia – stanowiąca sedno doktryny chrześcijańskiej – jest znieprawiona, sadomasochistyczna i odpychająca. Odrzucić ją należy jednak z jeszcze jednego powodu: jest zupełnie absurdalna” (s. 343).


„Absurdalna, odpychająca itp”? No tak. Nie sądziliśmy, że może być inaczej. Jednakże wciąż czekamy na rzeczowy argument, a nie jedynie barwny opis odczuć Dawkinsa. Nie przypominam sobie też, żeby ktoś rozsądny twierdził, że każdy wyznawca Boga Biblii zachowuje się przyzwoicie. Nic z tych rzeczy. To właśnie Biblia mówi o czymś takim jak grzech i hipokryzja, potępiając takie zachowania. Ciekawe jednak, dlaczego ateista nie miałby mordować i być fałszywym? Jaka zasada miała by go powstrzymywać przed takim zachowaniem? Przecież nie ma żadnego znaczenia, co jedna „cegła” zrobi drugiej, co jedna „kupa białka” uczyni innej „kupie białka”. Nie można tego rozpatrywać w kategoriach absolutnej, uniwersalnej, niezmiennej zasady – sprawiedliwości. Nie można tego nawet nazwać „okrutnym” lub „nie na miejscu”.


No ale cóż, „może życie po prostu jest puste” (s. 481), jak stwierdza Dawkins. Problem jednak w tym, że ogród, nie da się ukryć, jest piękny. Tylko jeszcze trzeba przepędzić wróżki. (Motto książki brzmi: „Czy nie wystarczy, że ogród jest piękny? Czy muszą w nim jeszcze mieszkać wróżki?”). Ale jak utrzymać piękno bez Boga?